Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie. Nastąpi to jeszcze dziś przed ostatnią modlitwą.
— Zatrzymaj tu najprzedniejszych wojowników, a z nami odeślij tylko zwykłych mężów; oni nam się zdadzą na poganiaczy bydła.
Poszedłem, aby wybrać ludzi, przytem zetknąłem się z Lindsayem.
— Zapytałeś, sir? — przemówił do mnie.
— Jeszcze nie.
— Dlaczego nie?
— To niepotrzebne, bo poleciłem szejkom, aby szukali.
— Świetnie! wspaniale! Szejkowie wiedzą wszystko! Znajdą ruiny!
— I ja tak sądzę! Czy chce pan odbyć zajmującą przejażdżkę?
— Dokąd?
— Aż poniżej El Fattha, gdzie Tygrys przedziera się przez góry Hamrin.
— Cóż tam?
— Zabierzemy tam odszkodowanie wojenne, które stanowią trzody.
— U kogo?
— U Abu Hammedów, co wtedy ukradli nam nasze konie.
— Wybornie, sir! I ja pojadę!... Ilu będzie mężów?
— Stu.
— Dobrze! Wspaniale! Imponujący orszak. Są tam ruiny?
— Jest tam kilka mogił, ale na lewym brzegu.
— Nie przeprawimy się tam?
— Nie.
— Szkoda! Ogromna szkoda! Możnaby szukać, znaleźć fowling-bulle!
— Mimo to znajdziemy coś znakomitego.
— Co?
— Coś smacznego, czegośmy już oddawna nie kosztowali... trufle.
— Trufle? Oh! Ah!
Rozwarł usta szeroko, jak gdyby chciał cały pasztet truflowy odrazu połknąć.