Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Podoba ci się? — zapytał szejk.
— Wart pięćdziesiąt owiec!
— Powiedz sto, albo sto pięćdziesiąt, bo dziesięciu moich przodków miało go już, a nigdy jeszcze nie pękł. Niechaj będzie twoim; daj mi za to twój!
Musiałem zgodzić się na tę zamianę, jeśli nie chciałem szejka śmiertelnie obrazić. Wręczyłem mu swój sztylet.
— Dziękuję ci, hadżi Eslah el Mahem; klingę tę nosić będę ku twej pamięci i ku czci twych ojców!
— Ona cię nigdy nie opuści, jak długo ręka twa zachowa swą siłę.
Wtem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich i wnet jeździec ukazał się z za krawędzi skały, zamykającej zasadzkę naszą od strony południowej. Był to mój mały Halef.
— Zihdi, przybywaj! — zawołał, gdy mnie ujrzał.
— Co słychać, hadżi Halefie Omarze!
— Zwyciężyliśmy!
— Jakże się udało?
— Poszło łatwo. Wszyscy są uwięzieni!
— Wszyscy?
— Razem z szejkami! Hamdullillah! Niema tylko szejka Obeidów.
Zwróciłem się do wymienionego:
— Widzisz, że powiedziałem ci prawdę? — Potem zapytałem Halefa: — Czy Abu Mohammedzi przybyli na czas?
— Przyszli zaraz po Dżowarjach i zamknęli wadi tak, że nikt z nieprzyjaciół nie mógł umknąć. Co to są za mężowie?
— To jest szejk Eslah el Mahem, o którym mówiłeś.
— Twoi jeńcy?
— Tak, pójdą ze mną.
— Wallah, billah, tillah! Pozwól, że wrócę natychmiast, aby zanieść tę wiadomość Mohammedowi Eminowi i szejkowi Malekowi!
Ruszył szybko spowrotem.
Szejk Eslah dosiadł jednego z naszych koni; Greka również wsadzono na konia; reszta musiała iść piechotą. Tak ruszył pochód. Jeśli we Wadi Deradż nie więcej krwi rozlano, niż u nas, to mogliśmy być zadowoleni.