Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   308   —

— Myślałem, że to wszystko jedno, czy powiem chan, czy konak. Znam właściciela. Chętnie widzi gości u siebie i przyjmie was z rozkoszą.
— Kto on jest?
— Turek z Salonik, który tu wypoczywa po trudach swego zawodu. Nazywa się Murad Habulam.
— Jak wygląda?
— W wieku średnim, o długiej chudej postaci i niezarosłem obliczu.
Nie miałem nabożeństwa do długiego, chudego Turka bez zarostu. Nie mogę sobie dzielnego, uczciwie myślącego Turka wyobrazić jako cały, albo pół szkieletu i doświadczyłem już sam, że w państwie otomańskiem należy się mieć na baczności przed każdym, kto ma wzrost więcej niż średni, a ponadto, gdy nie ma zarostu. Zrobiłem widocznie minę niekorzystną, bo krawiec zapytał:
— Czy ci to nie na rękę, że was do niego prowadzę?
— Nie, bo uważam to za nieprzyzwoitość wpraszać się w pięciu na gości do człowieka nieznanego zupełnie.
— To nie wy się wprosicie, lecz on was zaprasza.
— O, to coś nowego.
— Tłómaczę ci to w ten sposób, że on bardzo chętnie widzi gości u siebie. Przyjeżdżam często do niego, a on nakazał mi raz na zawsze sprowadzać obcych, którychby nie potrzebował się wstydzić. Lubi cudzoziemców i jest człowiekiem uczonym, zwiedził sporo świata jak i ty. Spodobacie się sobie nawzajem bardzo. Prócz tego jest tak bogaty, że nie robi mu to żadnej różnicy przyjąć u siebie choćby dwudziestu gości.
Człowiek bardzo uczony i znający świat, to było ponętne. Aby mnie jeszcze więcej skłonić, dodał krawiec:
— Zobaczysz wspaniałe mieszkanie z haremem, parkiem i wszystkiem, co tylko może mieć człowiek bogaty.
— Czy ma także i książki?
— Cały wielki zbiór.