Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   270   —

rzyłem mu dokładnie w głowę, a gdy wypaliłem, nastąpił straszliwy huk, a moja strzelba mnie przewróciła. Sam przekonałeś się, że go nie trafiłem.
— Tak, stałem w drzwiach mojego domu. To naprawdę cudowne. Widziałem cię pod światło świecącej się w izbie lampy. Widziałem także tego piekielnego potępieńca, a mianowicie pół głowy jego. Widziałem, jak się złożyłeś i wycelowałeś dobrze w głowę. Wystrzał twój huknął, jak gdybyś nabił funt prochu. Runąłeś na ziemię, a ten człowiek stał w górze wyprostowany i nienaruszony. Dziś jeszcze pojąć tego nie mogę.
— Kula go się właśnie nie chwyta!
— Więc spróbuję siekanym ołowiem, a gdy i to nie pomoże, wezmę się do topora. We władaniu nim jestem mistrzem, a ten Frank nie miał pewnie w ręku takiej broni. Nie zabiję go z tyłu, lecz napadnę nań otwarcie, wolno.
— Nie odważaj się na zbyt wiele!
— Ba! Zginie, zanim znajdzie czas do obrony!
— Ale jego ludzie!
— Ich się nie boję.
— Rzucą się natychmiast na ciebie.
— Nie starczy im na to czasu. Zważcie, że jadę na gniadym! Zresztą wybiorę porosłe zaroślami miejsce, gdzie za krzakami rychło zniknę im z oczu.
— Zapominasz, że jego kary ma nad twym gniadym nadzwyczajną przewagę?
— Co mi kary szkodzi, skoro jeźdźca zgładzę?
— Dosiędzie go drugi i doścignie cię; może ten mały szatan, zręczny i szybki jak małpa.
— Chciałbym tego. A dałbym mu za wczoraj.
— No, życzymy ci szczęścia! Masz pomścić brata, a więc sprawę słuszną, której Allah użyczy zwycięstwa. Jeśli ci się nie uda, ruszysz za nami. Wiesz, gdzie nas szukać i dziś wieczorem postanowi się, jak się zabierzemy do tych zuchów. Teraz rozstańmy się, skoro nam wiadomo, że mają jechać do Uskub.
— Więc wy rzeczywiście nie obierzecie tej drogi, co oni?