Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   251   —

— Którzy byli już we wsi, aby mnie sprzątnąć, gdy tymczasem dzielni mieszkańcy wyszli na przechadzkę — odparłem.
— Panie, tu był tylko jeden. Tamtych pochwycono z pewnością.
— Zapłacę za każdego po tysiąc piastrów.
— Nie wiemy jeszcze, czy im się wcale nie powiodło. Ta muszę ich przyjąć jako naczelnik policyi.
Wyszedł, aby policyanta ostrzec przed przyznaniem się wobec mnie. Zostawił drzwi za sobą otwarte, przez które widzieliśmy dokładnie wejście armii zwycięskiej.
Pierwszy wszedł muszir, potrząsając sierpem jak tamburmajor buławą. Za nim postępowali muzykanci; każdy grał z całej siły, jednakże ani z nut, ani wedle zasad harmonii lub taktu, lecz stosownie do upodobania.
Za nimi kroczyli bohaterowie, każdy w takiej postawie, jakgdyby miał na sumieniu czyny Bolanda albo Bayarda. Czterech dźwigało nosze, sporządzone naprędce z młodych drzewek, na których spoczywały zwłoki rzeźnika i byłego dozorcy więzień.
Z zewnątrz dolatywał zapach pieczonych koźląt. Marszałek polny rozwarł szeroko nozdrza, wciągnął z rozkoszą woń i zbliżył się do nas pełen godności.
— Effendi — rzekł. — Wyprawa skończona. Ja sam położyłem trupem obudwu Aladżych. Mnie należą się zatem dwie skórki.
— Gdzie masz ich zwłoki?
— Wrzuciłem je do wody.
— A gdzie reszta złoczyńców?
— Także w Sletowskiej. Utonęli nędznie.
— A kto ich zabił?
— Tego nikt nie wie dokładnie. Będziemy musieli losować o dwie pozostałe skórki.
— To szczególne, że utopiliście ich tak, że niepodobna się dostać do ich zwłok.
— To najkrótsze postępowanie z takimi.
— Tak i nie można dowieść, że marszałek polny kłamie.