Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   249   —

— Ależ, ona nienabita — zauważył Halef, obcierając sobie krew z twarzy. — Z pewnością więc wystrzelił.
— Oczywiście! Prawie równocześnie ze mną, — Więc kule twoje podrzuciły lufę jego strzelby do góry i jego kula gdzieś wbiła się zapewne w ścianę blizko powały.
Osko wziął lampę i znalazł wnet dziurę, w której tkwiła kula.
— O tutaj jest — rzekł. — Byłbyś ją miał teraz w swojej głowie, gdybym nie był na czas zauważył tej strzelby.
— Tak, tobie życie zawdzięczam.
— Dumny jestem z tego. My doznaliśmy od ciebie tyle dobrego, a zwłaszcza ja, bo wyrwałeś moją córkę z rąk tego Abrahima Mamura. Nareszcie nadarzyła mi się sposobność wyświadczenia ci drobnej przysługi.
— Nie jest ona wcale drobną. Przyjmij serdeczne podziękowanie.
— Nie powinieneś mi dziękować. Innego zabiłoby mimo mojego ostrzeżenia. Jak przyszło ci na myśl podstrzelić mu lufę? Mogłeś się tylko schylić.
— Wtedy byłby wystrzelił i ugodził ciebie. Już się był złożył.
— A zatem, by także mnie ocalić?
— Taki miałem zamiar. A teraz, gdy znaleźliśmy już jego kule, możemy także moich poszukać. Zboczyły zapewne przez jego lufę i poszły dołem. Zobaczcieno krawędź okna.
Istotnie. Tkwiły w miękkiej cegle całkiem blizko obok siebie. Osko je wygrzebał.
— Wygrzeb mi i te z góry — rzekł. — Muszę je sobie zachować na pamiątkę tej godziny. A teraz dalej, Halefie!
— Resztę znasz tak dobrze, jak ja — rzekł wezwany. — Dopędziłem Manacha i złapałem go z tyłu. On skoczył daleko w bok, wyrwał się, a ja przytem upadłem. Tym razem był już on mądrzejszy. Rzucił się na mnie i chwycił mnie za gardło. Dobywałem właśnie noża, by