Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi na to. A że to nie siły dziecka, o tem przekonałeś się chyba!
— Chodih, jesteś niebezpiecznym człowiekiem!
— Mylisz się. Jestem człowiekiem spokojnym, ale niebezpiecznym nieprzyjacielem. Spójrz w ogień! Ten kawałek drzewa już się dopala.
— Daj mi czas do pomówienia z bratem!
— Ani chwili!
— Domaga się twego życia!
— Niech sobie przyjdzie je zabrać!
— Nie mogę puścić cię wolno.
— Czemu nie?
— Gdyż powiedziałeś, że nie chcesz opuścić beja.
— I słowa dotrzymam.
— Jego nie wolno mi puścić. To wróg Chaldanich, a Kurdowie z Berwari przyjdą napewno, aby nas napaść.
— Powinniście byli pozwolić im przejść swoją drogą! Przypominam ci po raz ostatni, że ten kawałek drzewa rozpada się już na popiół.
— Więc dobrze, panie! Muszę ci być posłusznym, bo ty potrafisz swoją groźbę wykonać. Bądźcie moimi gośćmi!
— Czy i bej także?
— On także. Musicie mi jednak przyrzec, że nie opuścicie Lican bez mojego zezwolenia.
— Przyrzekam.
— Za siebie i za tamtych?
— Tak, ale stawiam pewne warunki.
— Jakie?
— Wolno nam zatrzymać wszystko, co do nas należy.
— Zgoda!
— A skoro tylko zachowanoby się względem nas nieprzyjaźnie, to jestem zwolniony od przyrzeczenia.
— Niech tak będzie!
— W takim razie zgoda. Podaj nam rękę i wracaj do rannego. Czy mam go może opatrzyć?
— Nie, panie! Widok twój rozdrażniłby go do wściekłości; znajdzie się inna pomoc. Gniewam się na ciebie, bo mię zwyciężyłeś, boję się ciebie, a mimo to cię miłuję. Zjedzcie wasze jagnię, a potem śpijcie w spokoju. Nikt wam nie uczyni żadnej przykrości!

93