Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chodih[1], wszystkich jedenaście kul tkwi w drzewie, jedna pod drugą!
Był to dobry znak, że nazwał mię teraz panem.
— Teraz poznałeś już trochę naszą broń i teraz już uwierzysz, że nie boimy się waszych dzikich zwierząt.
— Pokaż nam także inną broń!
— Nie mam czasu. Słońce zaszło, musimy iść dalej w drogę.
— Zaczekaj jeszcze trochę! Podjechał znowu do swych ludzi i układał się z nimi. Następnie wrócił i oznajmił:
— Możecie u nas pozostać!
— Nie damy wam ani naszej broni, ani naszych koni — odrzekłem.
— Nie potrzeba też. Jest was pięciu i pięciu z nas zgodziło się przyjąć po jednym z was. Ty zamieszkasz u mnie.
Hm, należało mi być ostrożnym. Czemu się tak nagle zgodzili? Czemu nie puścili nas dalej?
— Jednak pojedziemy dalej — oświadczyłem mu — bo mamy się rozdzielać. Jesteśmy towarzyszami i pozostaniemy tylko tam, gdzie będziemy mogli zamieszkać razem.
— Zaczekaj więc jeszcze trochę!
I znowu się układał. Tym razem trwało to trochę dłużej, niż poprzednio i wydało mi się, jak gdyby naumyślnie chciano nas zatrzymać, dopóki nie będzie zbyt ciemno na dalszą podróż. Wreszcie wrócił z oświadczeniem.
— Chodih, niech się stanie wola twoja. Odstąpimy wam dom, gdzie będziecie mogli spać razem.
— A będzie tam miejsce dla koni?
— Przy domu jest dziedziniec, gdzie będą mogły stać.
— Czy będziemy mieszkać sami?
— Nikt tam prócz was nie zostanie. Patrz, oto jeden już odjeżdża, aby zanieść ten rozkaz. Czy chcecie jadła za darmo, czy za nie zapłacicie?
— Życzymy sobie być gośćmi waszymi; czy przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Jesteś nezanumem tej wsi?

— Tak, ja nim jestem.

  1. Pan, władca.
6