Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cami, a nos bezbarwny zwisał w dół jak zaśnieżona, zmarznięta na twardo flaga żałobna.
— No, sir? — spytałem.
Skinął powoli głową dwa czy trzy razy i rzekł:
— Yes!
Nie potrzeba było więcej prócz tego jednego słowa, gdyż w jego tonie odbrzmiewał cały świat wykrzykników.
— Jesteśmy pojmani — zacząłem.
— Yes!
— I pół nadzy.
— Yes!
— Jak się to stało?
— Yes!
— A do licha z waszem: yes! Pytałem, jak się to stało, że nas wzięto do niewoli.
— Jak po kurdyjsku szelma albo łajdak?
— Szelma: hajlebaz, a łajdak: herambaz.
— Więc zapytajcie tych hajle- i herambazów, jak im się udało nas wyłowić!
Dowódca musiał usłyszeć wyrazy kurdyjskie; obrócił się i zapytał:
— Co macie do gadania?
— Towarzysz opowiada mi, jak dostaliśmy się w wasze ręce — odrzekłem.
— Więc mówcie po kurdyjsku, żebyśmy także słyszeli!
— On nie umie po kurdyjsku!
— Nie mówcie zatem rzeczy, na które nie możemy zezwolić!
Odwrócił się znowu w przekonaniu, że wydał rozkaz bardzo dobry. Byłem jednak wielce zadowolony, że nam w ogóle nie zakazał rozmawiać. Kurd uczyniłby to z pewnością. Więzy nasze nie były także zbyt uciążliwe. Nogi nam tak związano, że od mej lewej ręki i nogi wiódł sznur pod brzuchy końskie do prawych członków Anglika. Oprócz tego sprzężono nasze konie. Same ręce były wolne tak, że mogliśmy trzymać cugle. Nasi obecni panowie życia skorzystaliby wiele na jednym kursie u dzikich Indjan.
— Więc opowiadajcie, sir! — prosiłem Lindsaya.

57