Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chodih, broń wasza nic nam nie zrobi, gdyż ustawimy się w tych dwu domach, położonych naprzeciw i będziemy was mogli przez okna wystrzelać, jednego po drugim, a wy nas nie zobaczycie.
— A więc oblężenie! — zauważyłem. — Nie potrwa długo.
— Wiemy o tem. Nie macie co jeść ani pić i musicie w końcu dać, czego żądamy.
— To jeszcze bardzo wielkie pytanie! Powiedz ojcu, żeśmy przyjaciółmi beja z Gumri.
— Tego nie usłucha. Koń więcej wart niż przyjaźń beja.
— Między nami rzecz skończona. Możesz iść, oto twój sztylet!
— Chodih, zabierzemy wam konie i wszystko inne, ale uszanujemy was jako ludzi dzielnych i dobrych!
To było powiedziane tak naiwnie, jak tylko Kurd potrafi. Wypuściłem go drzwiami, podczas gdy za mną podniosły się głośne protesty.
— Master! — wołał Lindsay. — Puszczacie go wolno?
— Bo to lepiej dla nas.
— Więc opowiedzcie nam! Co on powiedział? Muszę wiedzieć wszystko! Yes!
Przedstawiłem całą rozmowę moją z Kurdem, a wiadomość, że to nezanumowi zawdzięczamy ten napad, zmusiła mię do wysłuchania powodzi najdosadniejszych wyrażeń.
— I wypuściłeś tego złodzieja, emirze! — rzekł Mohammed Emin. — Ależ dlaczego?
— Po pierwsze ze współczucia dla niego, a następnie z wyrachowania. Zatrzymując go tutaj, stworzylibyśmy sobie przeszkodę; musielibyśmy go karmić, podczas gdy nam samym by nie wystarczyło. Teraz jednak jest dla nas pełen wdzięczności i doradzać będzie zgodę raczej niż waśń. Nie wiemy, co się stać może i będziemy potem mogli działać bez utrudnienia, skoro będziemy sami.
Zapatrywanie to uzyskało aprobatę wszystkich. O śnie i tak mowy już nie było, postanowiliśmy więc mieć się na baczności.
Wtem trącił mię Halef w ramię i rzekł:

22