Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czę sobie dom ten mieć wolnym i poślę kulę każdemu, kto przed nim stanie.
Dostał się na ziemię i mówił coś cicho do swoich ludzi, a odpowiadano mu także tak cicho, że nie mogłem zrozumieć ani słowa. Po jakimś czasie jednak zdjęto drabinę i zgromadzenie się rozeszło.
Teraz dopiero zawołałem psa. Puścił leżącego, ale odstąpił odeń tylko na krok.
— Wstań! — rzekłem do Kurda.
Podniósł się ociężale i odetchnął głęboko. Był bardzo szczupłej postaci, a głos jego miał dźwięk młodociany.
— Chodeh[1]! — zawołał.
Wymówił to jedno tylko słowo, lecz brzmiała w niem cała pełnia śmiertelnego strachu.
— Czy masz broń przy sobie?
— Mam tylko ten sztylet.
Odstąpiłem o krok dla pewności.
— Połóż go na ziemi i odejdź na dwa kroki od tego miejsca.
Uczynił to, a ja podniosłem sztylet i schowałem.
— A teraz zejdź na dół!
Pies pozostał na górze, a my zeszliśmy na dół, gdzie na mnie czekali towarzysze. Opowiedziałem im, co się stało na górze. Anglik oglądnął więźnia, mogącego mieć co najwyżej lat około dwudziestu, i rzekł:
— Master, ten hukaj podobny bardzo do starego! Yes!
Teraz i ja to spostrzegłem; przedtem tego nie zauważyłem.
— Rzeczywiście! Byłbyż to jego syn?
— Pewnie! Bardzo pewnie! Spytajcie tego gałgana! Jeżeli tak było w istocie, to obawa nezanuma o życie tego człowieka była bardzo uzasadniona, zarazem jednak było to naruszenie gościnności.
— Ktoś ty? — spytałem więźnia.
— Kurd — odpowiedział.
— Z której miejscowości?
— Z Mii.
— Kłamiesz!
— Panie, mówię prawdę!

— Jesteś z tej wsi!

  1. O Boże!
19