Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zupełnie.
— I on się już nie gniewa na mnie? Czy nie będzie mnie łajać?
— Nie powie ci ani słowa nieprzyjaznego.
— Czy odwiedzisz go kiedy?
— A czy przyjmiecie mnie chętnie, on i ty?
— Tak, panie!
— Więc przyjdę niebawem, może dziś jeszcze, a może jutro.
— Dziękuję ci. Bądź zdrów!
Podała mi rękę i odeszła, ale Madana zaczekała dopóki dziewczyna nie oddaliła się na tyle, żeby nie mogła słyszeć, poczem rzekła:
— Panie, czy pamiętasz o czem mówiliśmy wczoraj?
Domyślałem się, co nastąpi i odpowiedziałem z uśmiechem:
— Przypominam sobie każde słowo.
— A jednak zapomniałeś jedno słowo.
— Ach! Które?
— Namyśl się!
— Zdaje mi się, że wiem wszystko.
— O, zapomniałeś właśnie najlepsze słowo, najlepsze ze wszystkich.
— Więc powiedz je!
— Słowo o podarunku!
— Moja zacna Madano, nie zapomniałem o nim bynajmniej. Przebacz mi, przybywam z kraju, gdzie niewiasty wyżej się ceni, niż wszystko inne. One, takie piękne, takie delikatne i miłe, nie mogą trudzić się ciężarami. Dlatego nie wręczyliśmy wam podarunków. Nie powinnyście nieść ich tą długą drogą do Szordu; przyślę je wam jeszcze dziś. A skoro jutro tam przyjdę, to widok twój ucieszy serce moje, gdyż ujrzę cię ozdobioną tem, co ci z wdzięcznością ofiaruję.
Chmura zniknęła, a jasny blask słońca rozpromienił pomarszczoną twarz zacnej „pietruszki“. Złożyła ręce i zawołała:
— O, jak szczęśliwe muszą być kobiety waszego kraju! Czy to daleko stąd?
— Bardzo daleko.
— Ile dni drogi?
— Znacznie więcej niż sto.

181