Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, ja byłem u niego, a on życzy sobie, żebyś przyszedł do niego.
— Ja? Kiedy? — pytał niemal zatrwożony.
— Natychmiast.
— Panie, żartujesz! Ruh ’i kulyan jest duchem potężnym, a ja nie jestem niczem innem, jak biednym ylidżi[1], który musi drżeć przed niewidzialnym.
— On nie jest niewidzialnym.
— Czy widziałeś go?
— Widziałem i mówiłem z nim.
— I nie umarłeś natychmiast?
— Żyję, jak widzisz.
— Tak, wy emirowie z Frankistanu wiecie, jak obcować z duchami.
— Czyż niema tu wielu ludzi, którzy byli u ducha jaskini i nie pomarli?
— Mówili do niego, lecz go nie widzieli.
— Nie powiedziałem ci, że go zobaczysz. Kazał tobie, melekowi i Nedżir-Bejowi przyjść do jaskini. Czy nie chcesz posłuchać tego rozkazu? I melek tam pójdzie!
— W takim razie pójdę i ja.
— Spodziewałem się tego. Czy nie zapominasz przy tem, że jesteś jeńcem meleka?
— Czy sądzi, że mu ucieknę?
— Musi być ostrożnym. Czy przyrzekasz mu nie próbować ucieczki i czy dasz słowo, że dobrowolnie tu znowu powrócisz?
— Daję mu słowo.
— Podaj mu rękę!
Uczynił to, poczem melek go zapewnił:
— Beju, ufam ci, i nie każę cię pilnować, chociaż posiadanie twojej osoby więcej dla mnie znaczy, niż posiadanie wielkich skarbów. Nie pójdziemy, lecz pojedziemy! Ty wolno na swoim koniu.
— Jechać? — spytałem — czy można po tej drodze?
— Jest droga dokoła — odrzekł — dłuższa wprawdzie, ale konno prędzej nią dostaniemy się do groty, niż wspinając się mozolnie po wzgórzach. Pojedziesz z nami, panie?

— Tak, chociaż do ducha nie pójdę.

  1. Śmiertelnym.
166