Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwróciliśmy się w dół naprawo zamiast nalewo. Dziewczyna znała teren tak dokładnie i prowadziła mnie tak pewnie, że w kwadrans już dostaliśmy się na drogę, łączącą Lican z Szordem. Tu zatrzymałem się i rzekłem:
— Znam już tę ścieżkę; musimy się rozstać. Gdy dziś rano wleczono mnie tędy, zapamiętałem sobie drogę. Dziękuję ci, Ingdżo; jutro się znów zobaczymy. Dobranoc!
— Dobranoc! Pochwyciła moją rękę i tchnęła na nią ledwie odczuwalny pocałunek, puczem, jak spłoszona sarna, pomknęła w mrok nocny. Stałem minutę bez ruchu, potem ruszyłem drogą do Lican, ale myśli moje biegły wstecz, ku Szordowi.
Uszedłem może z połowę drogi, kiedy usłyszałem tętent koński przed sobą. Usunąłem się nabok poza krzak, aby nie być widzianym. Jeździec zbliżył się do mnie szybko i przejechał. Był to rais. Oddalił się już nieco, kiedy zawołałem:
— Nedżir Beju!
Zatrzymał konia.
Spuściłem Dojana ze smyczy, aby go nie krępować w ruchach na wypadek, gdyby pomoc jego była mi potrzebna, i przystąpiłem do raisa.
— Kto jesteś — spytał.
— Twój jeniec — odrzekłem, chwytając konia jego za uzdę.
Pochylił się naprzód i spojrzał mi w twarz. W tej chwili sięgnął ku mnie, ale ja okazałem się zręczniejszym i uchwyciłem go za rękę.
— Nedżir-Beju, wysłuchaj w spokoju tego, co ci mam powiedzieć. Ruh ‘i kulyan posyła mnie do ciebie: masz natychmiast pójść do jaskini.
— Kłamco! Kto cię uwolnił?
— Czy będziesz posłuszny wołaniu ducha, czy nie?
— Psie, ja cię zabiję!
Sięgnął ręką za pas, ale w tej chwili szarpnąłem go z całych sił. Nogi wypadły mu ze strzemion, a on zataczając wielki łuk, runął z konia na ziemię.
— Dojan, bierz!
Pies rzucił się na niego, podczas gdy ja męczyłem się, aby konia uspokoić. Gdy mi się to udało, zobaczyłem

160