Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy przebaczysz mojemu ojcu?
— Tak, ale tylko ze względu na ciebie.
— Ale melek będzie zły na niego!
— Ułagodzę go.
— Dziękuję ci!
— Czy nie dowiedziałaś się, kto otrzymał broń moją i inne odebrane mi rzeczy?
— Nie, ma je zapewne ojciec.
— Gdzie przechowuje zwykle takie rzeczy?
— Do domu ich nie przyniósł; byłabym zauważyła.
W tej chwili powróciła Madana.
— Panie — rzekła z dumną miną — twój służący jest mężczyzną wielce rozumnym i uprzejmym.
— Z czego to wnosisz?
— Dał mi coś, czego już nie dostałam od dawna: dał mi ypisz[1], wielki ypisz.
Musiałem przy tem naiwnie dumnem wyznaniu zrobić minę wielce osłupiałą. Halef całusa? Tej starej, poczciwej i wonnej „pietruszce“? Całusa w torbę podróżną, w której otworze zniknęły ślimaki z czosnkiem? To wydawało mi się prawie niewiarygodnem, dlatego spytałem:
— Ypisz? Gdzie?
Wyprostowała ku mnie brunatno polerowane, wychudłe palce prawicy.
— Tu w tę rękę. To był elypisz[2], jaki przypada w udziale tylko młodym, dostojnym dziewczętom. Twój służący jest mężczyzną, którego uprzejmość należy wysławiać.
A zatem tylko w rękę, choć mimo to był to czyn bohaterski i tylko nadzwyczajna miłość Halefa dla mnie mogła przezwyciężyć w nim odrazę do takiego czynu.
— Możesz być z tego dumna — odrzekłem. — Serce hadżego Halefa Omara bije wdzięcznością dla ciebie za to, że tak przyjaźnie mną się zajęłaś. I ja będę ci wdzięczny, Madano — tu zrobiła ruch, jak gdyby chciała mi podać palce do pocałunku, to też dodałem śpiesznie — musisz jednak zaczekać, aż będę w Lican.

— Zaczekam, panie!

  1. Całus.
  2. Pocałunek w rękę.
154