Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ingdża spostrzegła, że się o niej mówiło, rzekłem więc do niej:
— Ten człowiek jest już twoim dobrym znajomym.
— Jak to rozumiesz, emirze?
— To ten służący, o którym opowiadała ci Marah Durimeh. Reszta towarzyszy sądziła, że zostałem zamordowany, tylko on jeden odważył się mnie szukać...
— To mały, ale wierny i odważny człowiek — rzekła, obrzucając go spojrzeniem uznania.
— Co powiedziała o mnie? — zapytał, spostrzegłszy jej zwrok na sobie.
— Powiedziała, że jesteś człowiekiem wiernym i odważnym.
— Powiedz jej, że jest dziewczyną bardzo piękną i dobrą, i szkoda, że jestem taki mały, a nie jestem baszą.
Podczas gdy tłumaczyłem jej słowa jego, on podał jej dłoń, którą ona śmiejąc się uścisnęła. Oblicze jej promieniało przy tem takim urokiem i dobrocią, iż poczułem szczery i gorący żal na myśl, że czekało ją w tym kraju życie tak jednostajne i pozbawione przyjemności.
— Czy nie masz jakiego życzenia, którebym mógł spełnić? — spytałem pod wpływem tych przychylnych uczuć.
Patrzyła mi przez kilka sekund w twarz zamyślona i rzekła:
— Tak, panie, mam jedno życzenie.
— Powiedz je!
— Emirze, będę dużo myśleć o tobie; czy i ty czasem nas sobie przypomnisz?
— Często, bardzo często!
— Czy księżyc u was tak samo świeca, jak u nas?
— Całkiem tak.
— Panie, spójrz nań wieczorem każdej pełni, a wówczas spotkają się tam oczy nasze!
Teraz ja podałem jej rękę.
— Uczynię to i myśleć będę o tobie także innymi wieczorami, gdy księżyc będzie na niebie. Ilekroć go zobaczysz, pomyśl, że przynosi ci me pozdrowienia.
— A tobie nasze!

150