Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kroków. Ubranie tej pięknej mieszkanki doliny Cabu ograniczało się do spódnicy, której u nas użytoby zaledwie jako ścierki do szorowania. Brzeg jej dolny sięgał cośkolwiek poza kolana i odsłaniał parę upiornych narzędzi do chodzenia, które same świadczyły o sobie, że już od wielu lat mycia nie zaznały.
— Czy wszystko gotowe? — spytał ten sam, który wołał poprzednio i zadał potem długi szereg krótkich pytań, na co odpowiadano mu pokolei „tak“.
Teraz odwiązano mnie od konia i wsunięto do chałupy, przyczem musiałem nisko schylić głowę. W murze było kilka szpar, a przez nie przedzierało się tyle przynajmniej światła, że mogłem wnętrze budynku dość dokładnie obejrzeć. Tworzyło ono nagi czworokąt, wzniesiony surowo z głazów. W tylnym jego kącie widać było pal, mocno w ziemię wkopany, obok którego leżała kupa słomy i listowia. Nieopodal ujrzałem obok czarki z wodą jakiś czerep, który niegdyś do dzbanka należał, a teraz służył jako misa i zawierał jakąś substancję, złożoną, jak się zdawało, na poły z karuku, a na poły z glist lub pijawek.
Mógłbym się był mimo więzów opierać do pewnego stopnia, ale mimo to dopuściłem spokojnie, że mię silnym postronkiem przywiązano do pala. Zrobiono to tak, że mogłem legnąć na słomie. Ręce moje pozostały nadal przywiązane do ramion.
Baba zatrzymała się na dworze przed wejściem. Jeden z eskortujących mnie opuścił chatę w milczeniu, drugi zaś uznał za stosowne dać mi kilka wskazówek co do mego przyszłego zachowania się.
— Jesteś w niewoli — zauważył zarówno trafnie jak bystro.
Nie odpowiedziałem na to nic.
— Nie możesz uciec — pouczył mnie zupełnie zbytecznie.
Znowu nic nie odpowiedziałem.
— Odchodzimy teraz — ciągnął dalej — lecz ta kobieta będzie cię ostro pilnować.
— Więc powiedz jej przynajmniej — odezwałem się przecież — żeby została na dworze!

131