Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i umarłych. Wierzymy w Ducha Świętego, w ducha prawdy, który wyszedł z Ojca, w ducha, który oświeca. Uznajemy chrzest święty dla odpuszczenia grzechów i ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny!
Zapytałem po pauzie:
— Czy zachowujecie i posty?
— Bardzo surowo — odrzekł. — Przez sto pięćdziesiąt dwa dni nie wolno nam jeść pożywienia ze świata zwierzęcego, a patrjarcha żywi się wogóle tylko jadłem roślinnem.
— Ile macie sakramentów?
Chciał mi właśnie odpowiedzieć, kiedy tę, tak zajmującą mnie rozmowę, przerwało pojawienie się dwóch jeźdźców.
— Co tam? — zapytał ich.
— Kurdowie nadchodzą — zabrzmiała odpowiedź.
— Gdzie są?
— Przekroczyli już góry i schodzą na dolinę.
— Ilu ich jest?
— Kilkuset.
Oni pojechali dalej, a karuhja się zatrzymał.
— Chodih, wracajmy!
— Czemu?
— Obiecałem to melekowi w razie, gdyby Kurdowie nadeszli. Nie zechcesz dopuścić do tego, żebym nie dotrzymał słowa!
— Musisz go dotrzymać. Chodźmy.
Przybywszy na plac przed domem, zastaliśmy na nim wielki ruch, ale planowego działania nie było. Melek stał z kilku niższymi dowódcami, pomiędzy którymi znajdował się także rais.
Chciałem obok nich przejść spokojnie i wejść do domu, lecz melek zawołał do mnie:
— Chodih, chodź do nas!
— Poco go tutaj? — złościł się olbrzymi rais. — To obcy i nieprzyjaciel; nie należy do nas!
— Milcz! — rozkazał melek i zwrócił się do mnie: — Panie, ja wiem, czego dokonałeś w dolinie Deradż i u Dżezidów. Czy dasz nam jaką radę?
Pytanie to było mi bardzo na rękę, ale mimo to odrzekłem:
— Na to już będzie zapóźno.

108