Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyszliśmy i poznaliśmy po jakimś czasie, że to kajmakam. Nadjeżdżał bez orszaku. Oczekiwaliśmy go na wolnem powietrzu.
— Seni zelamlar-im — witam cię — rzekł, zsiadając z konia naprzód do beja, a potem do mnie.
— Chosz geldin-zen, effendi — bądź pozdrowiony, panie! — odrzekł Ali Bej. — Jakie życzenie sprowadza cię do mnie?
— Życzenie moich wojowników, którzy nie mają chleba do jedzenia.
To było istotnie powiedziane bez wstępu. Ali zaśmiał się z cicha.
— Spodziewałem się tego, ale czy zapamiętałeś sobie, że sprzedaję żywność tylko za broń?
— Tak powiedziałeś, ale przyjmiesz przecież pieniądze!
— Co raz powie bej Dżezidów, tego też i dotrzyma. Tobie potrzeba potraw, a mnie broni i amunicji. Zamieniamy się i obu nam się to przyda.
— Zapominasz, że sam potrzebuję broni i amunicji!
— Zapominasz, że sam potrzebuję chleba! U mnie zebrało się kilka tysięcy Dżezidów, wszyscy chcą jeść i pić. A nacóż tobie broń? Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi?
— Wszakże tylko do końca zawieszenia broni.
— O i dłużej! Emirze, proszę cię, przeczytaj mu list gubernatora!
— Nadszedł list od niego? — zapytał skwapliwie podpułkownik.
— Tak, wysłałem posłańca, który teraz powrócił. Czytaj, emirze!
Przeczytałem pismo, które miałem jeszcze przy sobie. Zdawało mi się, że dostrzegam w minie kajmakama rozczarowanie.
— Nastanie więc pokój między nami — rzekł.
— Tak — odrzekł bej — i aż do tej chwili będziesz się przyjaźnie do nas odnosić, jak ci to mutessaryf nakazuje osobno.
— Osobno? — Dołączył list, który mam ci doręczyć.
— List do mnie? — zawołał oficer. — Gdzie on?
— Emir go ma, niechaj ci odda.

64