Ja sam wziąłem biały szal i rozpostarłem go na platformie. Potem kazałem przynieść kilka koców i położyłem się na nich tak, że mię z dołu nie można było zobaczyć. Obaj słudzy zajęli miejsca obok mnie.
Tymczasem zrobiło się już tak jasno, że było widać wszystko dość wyraźnie. Mgły podnosiły się już z doliny; a wciąż jeszcze gorzały światła świątyni; widok, od którego zaczynały boleć oczy.
Tak upłynęło pięć do dziesięciu minut, pełnych oczekiwania. W tem doleciało mię ze zbocza rżenie konia, jedno, potem drugie, a niebawem odpowiedziało mu trzecie ze strony przeciwnej. Było to jasne: wojska wkraczały równocześnie z dwóch stron na dolinę. Rozkazy miralaja wykonano z wielką punktualnością.
— Nadchodzą! — stwierdził Halef.
— Tak, nadchodzą! — przyznał Ifra. — Panie, a jeżeli wezmą nas za Dżezidów i będą strzelać do nas?
— Wówczas wypuścisz swojego osła, po którym po znają cię natychmiast.
Konnicy widocznie nie było. Konie, które rżały, należały do oficerów. Dałby się był słyszeć tętent. Niebawem jednak usłyszeliśmy szmer, wzmagający się z każdą chwilą. Było to stąpanie wielu ludzi, którzy się ciągle zbliżali.
Wreszcie zabrzmiały głosy od strony grobowca, a w dwie minuty potem usłyszeliśmy miarowy krok zwartej kolumny. Podniosłem głowę i spojrzałem wdół. Było to dwustu może Arnautów o wspaniałych postaciach i dzikich obliczach, pod dowództwem alaja emini i dwu kapitanów. Szli w zwartych szeregach na dolinę. Za nimi sunęła banda Baszybożuków, która rozproszyła się na prawo i lewo, aby wyszukać niewidzialnych mieszkańców doliny. Potem postępowała mała kawalkada samych oficerów: dwaj jis baszi, dwaj alaje emini[1], dwaj bimbaszi[2], jeden kajm akam[3] i jeden kol agassi[4]. Na czele ich jechał długi, chudy człowiek, o nadzwyczaj grubo ciosanej twarzy, przybrany w kapiący od złota mundur komendanta pułku.
— To jest miralaj Omar Amed — zauważył Ifra w tonie pełnym uszanowania.