Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ali Bej powrócił jeszcze raz, aby zabrać swojego konia. Usiłował jeszcze raz przedstawić mi rzecz, widząc jednak, że to nie skutkuje, musiał mnie wreszcie opuścić. Uczynił to z najserdeczniejszem życzeniem, żeby mi się nic złego nie stało i zapewniał mnie, że kazałby wystrzelać wszystkich tysiąc pięciuset Turków, gdyby mię z ich strony spotkała jaka krzywda. W końcu prosił mnie, żebym na widocznej z góry platformie wywiesił znajdującą się w izbie płachtę na znak, że się mam dobrze. Gdyby biała płachta zniknęła, wówczas będzie wiedzieć, że jestem w niebezpieczeństwie i postąpi odpowiednio natychmiast.
Dosiadł konia i odjechał jako ostatni ze swoich.
Świt zaczynał już szarzeć; niebo rozjaśniało się tak, że na tle jego można było rozróżnić już gałęzie drzew. Z góry, z przeciwległego zbocza doliny, cichnął tętent konia Ali-Beja. Wobec tego, że i mój tłumacz mię opuścił, byłem z moimi dwoma służącymi sam w dolinie tajemniczego wciąż jeszcze zagadkowego dla mnie kultu. Sam, całkiem sam? Czy to prawda istotnie, czy też doleciały mię czyjeś kroki z małego domu poświęconego El Szemsowi? Wyszła z niego wysoka, biała postać mężczyzny i rozglądała się dokoła. Długa czarna broda spadała mu na piersi, podczas gdy włos śnieżnobiały spływał na ramiona. Był to Pir Kamek; poznałem go teraz.
— Ty jeszcze tu? — zapytał, stając przedemną, głosem niemal twardym. — Kiedy pójdziesz za innymi?
— Zostaję tutaj.
— Zostajesz? Czemu?
— Bo tutaj więcej mogę wam przydać się, niż w inny sposób.
— Może być, emirze, a jednak powinienbyś odejść.
— Pytam ciebie o to samo: Kiedy pójdzież za innymi?
— Zostaję.
— Czemu?
— Czyż nie widziałeś tam stosu? — odparł posępnie — on mnie zatrzymuje.
— Czemu on?
— Bo czas już spełnić ofiarę, dla której wzniosłem go tutaj.
— Turcy przeszkodzą ci.

29