Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gwiazdy zaczynały już blednąć, kiedy przyszedł do mnie Ali Bej.
— Czyś gotów wyruszyć, emirze?
— Dokąd?
— Do doliny Idiz.
— Pozwolisz, że tu zostanę:
— Chcesz walczyć wspólnie?
— Nie.
— Przyłączyć się tylko do nas, aby widzieć, czy jesteśmy waleczni?
— Do was nie przyłączę się także; zostanę tutaj w Szejk Adi.
— Panie, co ty zamyślasz?
— Myślę, że to będzie właściwem.
— Zabiją cię!
— Nie. Jestem pod opieką wielkorządcy i mutessaryfa.
— Ale jesteś naszym przyjacielem; wziąłeś artylerję do niewoli; przypłacisz to życiem.
— Kto o tem Turkom opowie? Zostaję tutaj z Halefem i z Baszybożukiem. W ten sposób uczynię dla was więcej może, niż walcząc w waszych szeregach.
— Masz może słuszność, emirze, ale jak będziemy strzelać, możesz i ty być zranionym, a nawet zabitym.
— Nie sądzę, gdyż będę się strzegł wystawiać na wasze kule.
Wtem otwarły się drzwi i wszedł człowiek, który należał do wysłanych przez Ali Beja straży.
— Panie! — rzekł — cofnęliśmy się, gdyż Turcy są już w Baadri. Za godzinę tu będą.
— Idź i powiedz twoim, żeby trzymali się zawsze blisko Turków, żeby się im jednakże nie pokazywali.
Wyszliśmy przed dom. Kobiety i dzieci przeszły obok nas i zniknęły poza świątynią. Wtem nadbiegł zadyszany drugi posłaniec i oznajmił:
— Panie, Turcy już dawno opuścili Kaloni i ciągną przez las. Za godzinę mogą być już tutaj.
— Ustawcie się po drugiej stronie pierwszej doliny i cofnijcie się, skoro nadejdą. Nasi będą na was czekać w górze.
Posłaniec wrócił, a bej oddalił się na pewien czas. Stałem przed domem i przypatrywałem się przechodzą-

27