Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Obchodzą tam wielkie święto.
— Wiem o tem. Tańczycie i śpiewacie z djabłem i modlicie się przytem do koguta, wygrzanego w ogniu Dżehenny. Zsiądźcie! Jesteście moimi jeńcami.
— Jeńcami? Cóż uczyniliśmy takiego?
— Jesteście synami djabła. Należy was bić, dopóki was nie opuści wasz ojciec. Z koni!
Zabrał się do nich sam, i obu zwleczono formalnie z koni.
— Oddajcie broń.
Wiedziałem, że Halef nie uczyniłby tego nigdy, nawet w obecnych warunkach. Patrzył ku ognisku, jakby szukał tam kogoś; wzniosłem więc głowę tak wysoko, że mnie mógł dostrzec. Po szeleście za mną poznałem, że moi ludzie osaczyli już obóz zupełnie.
— Naszą broń? — zapytał Halef. — Słuchaj jis baszi, pozwól sobie coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Możemy to powiedzieć jedynie tobie i milazimowi.
— Nie chcę od was nic wiedzieć!
— Ale to ważne, bardzo ważne!
— Czego dotyczy?
— Posłuchaj!
Szepnął mu do ucha kilka słów, które wywarły skutek natychmiastowy. Kapitan cofnął się o krok i badał mówiącego z miną pełną szacunku. Potem dopiero dowiedziałem się, że chytry Halef szepnął mu: „dotyczy to waszej kiesy!“
— To prawda? — spytał oficer.
— Prawda.
— I będziesz o tem milczał?
— Jak grób.
— Przysięgnij mi.
— Jak mam przysięgać?
— Na Allaha i brodę... lecz nie, wy jesteście Dżezidami. Przysięgnij mi więc na djabła, któremu oddajesz cześć.
— Dobrze więc! Djabeł wie, że nic potem nie powiem.
— Ale on cię rozszarpie, jeżeli mówisz nieprawdę. Chodź, milazimie; chodźcie wy obaj.
Wszyscy czterej przystąpili do ognia tak, że mogłem usłyszeć każde ich słowo.

21