Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja to sam mogę schować — mruczał.
— U mnie pewniejsze! — przemawiała.
— Daj mi z tego tylko trochę! — prosił.
— Zostaw mnie! — przymilała się.
— To daj mi przynajmniej wczorajsze pięćdziesiąt pjastrów.
— Dostaniesz je, Selimie Ago!
— Wszystkie?
— Wszystkie, ale dwadzieścia trzy już poszło.
— Wszystkie, a dwadzieścia trzy już poszło! Gdzie się podziały?
— Poszły na wodę i mąkę dla więźniów.
— Na wodę? To przecież nic nie kosztuje!
— Dla więźniów nic niema za darmo; zapamiętaj to sobie, Selimie Ago! Ależ, emirze, teraz ty nic już nie masz.
Obecnie, mając w ręku pieniądze, zaczęła i mnie uwzględniać.
— Ja nie chcę; mnie wziąć tego nie wolno.
— Nie wolno? Czemu?
— Zabrania mi moja wiara.
— Twoja wiara? Allah illa Allah! Wiara nie zabrania przecież brać pieniędzy.
— A jednak! Te pieniądze nie należały ani do makredża, gdyż prawnie do nich nie przyszedł, ani do mutesselima, ani do agi. Zniknęłyby jednak w każdym razie i nie wróciłyby do prawowitego właściciela. Tylko z tego powodu zmusiłem mutesselima do zwrotu pewnej ich części. Skoro już mają pójść w niewłaściwe ręce, to lepiej, że wy będziecie mieli część tego, niż żeby mutesselim zatrzymał wszystko.
— Effendi, to bardzo dobra wiara! — zapewniała Merzinah. — Jesteś wiernym wyznawcą proroka i niech cię za to Allah błogosławi.
— Słuchaj, Merzinah! Gdybym był wyznawcą proroka, to nicbyście nie dostali; schowałbym wszystko do własnej kieszeni. Jam nie muzułmanin.
— Nie muzułmanin? — zawołała zdumiona. — A cóż takiego?
— Chrześcijanin.

257