Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie mam do tego powodu, dopóki jesteś moim przyjacielem.
— Zrobię tak.
— A jeśli uda ci się schwytać go na nowo, albo jeśli dostanie się szczęśliwie do swej ojczyzny?
— W takim razie pomylił się usunięty mutessaryf i przysłał mi człowieka, którego uważał wprawdzie za Amada el Ghandur, który jednak nim nie był. A jeśli ja go schwytam... Effendi, najlepiej będzie, jeżeli wcale nie każę go szukać.
To był czysto turecki sposób wydobycia się z trudności, mnie jednak był on bardzo na rękę.
— Ależ basz czausz wie o tem, że Arab umknął.
— To był inny Arab, nie Haddedihn, lecz Abu Salman, który mi odmówił opłaty cła.
— Śpiesz więc, abyś się pozbył troski o makredża. Gdyby i temu udało się uciec, byłbyś zgubiony.
— Więzień ma odejść za godzinę.
— Czy wygotowałeś już spis rzeczy, które miał makredż przy sobie?
— Jest gotów i podpisany przezemnie i przez Selima Agę.
— Zapomniałeś o jednym podpisie.
— O jakim?
— O moim.
— O effendi, tego wcale nie potrzeba.
— Ale należałoby go sobie życzyć.
— Z jakiego powodu?
— Mogliby mnie pytać w Mossul, lub w Stambule, gdyby się coś nie zgadzało. Będzie więc lepiej, jeżeli teraz podpiszę; wtedy wszystko będzie w porządku. I tobie powinno być na rękę mieć jeszcze jednego świadka. Spodziewam się po makredżu, że oczerni cię, aby się zemścić na tobie.
Komendant był widocznie w wielkim kłopocie.
— Spis już zamknięty i zapieczętowany.
— Pokaż go!
Powstał i wyszedł do przyległego pokoju.
— Effendi — szepnął aga trwożliwie — nie zdradź, że powiedziałem ci o wszystkiem!
— Nie obawiaj się!

249