Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Stąd też widzieć nic nie możesz. Musisz zejść do środka, effendi! — Uczynię tak, skoro uważasz to za stosowne — odrzekłem swobodnie.
Postąpiłem na bok, wyważyłem drzwi z zawiasów i położyłem je na ziemi na poprzek wchodowego otworu tak, żebym mógł ich wciąż mieć na oku. Tego nie spodziewał się poczciwy komendant, krzyżowało mu to jego rachuby.
— Co ty robisz? — zapytał gniewnie, rozczarowany.
— Drzwi wyjąłem, jak widzisz — odrzekłem.
— Na co?
— O, kiedy się chce odkryć ślady, musi się postępować ostrożnie i mieć wszystko na oku!
— Ależ zdejmować drzwi nie potrzeba. Przez to nie będziesz miał w norze dostatecznej ilości światła.
— Słusznie, ale czy wiesz, jakie ślady są najpewniejsze?
— Jakie?
— Te, które znajduje się w twarzy człowieka, a te — poklepałem go przyjaźnie po ramieniu — umie effendi z Frankistanu całkiem pewnie znaleźć i przeczytać.
— Jak to pojmujesz? — zapytał stropiony.
— Widzę, że muszę cię znowu uważać za wielkiego dyplomatę. Umiesz doskonale ukrywać swe tajemnice i zamiary. I dlatego spełnię twoją wolę i zeskoczę teraz.
— O jakich myślisz zamiarach?
— Mądrość twoja naprowadziła cię istotnie na trafną myśl, że więzień najlepiej odgadnie, jak zdołał umknąć inny więzień. Dzięki Allahowi, że stworzył ludzi mądrych.
Skoczyłem na dół i pochyliłem się, udając, że szukam po ziemi. Patrzyłem jednak pod ramię i dostrzegłem znak, dany adze przez mutesselima. Pochylili się obaj, aby podnieść ciężkie drzwi i włożyć je na zawiasy. Odwróciłem się.
— Mutesselimie, pozostaw drzwi, niech leżą.
— Mają tam być, gdzie należy.
— Więc i ja pójdę tam, gdzie należy.
Zabrałem się do wyskoczenia, co jednak nie było łatwem, gdyż nora była dość głęboka.

240