Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak.
Dałem tę odpowiedź w tonie silnego przekonania, ale ten ton właśnie sprowadził na nią widocznie nawrót furji.
— Co, więc i ty także uważasz go za dowódcę walecznych wojowników? Ja ci powiem, kto on; to aga tchórzów!
Aga wzniósł oczy, usiłował zdobyć się na karcące spojrzenie i udało mu się to do pewnego stopnia.
— Nie gniewaj mnie, Menzinah, bo wiesz, że wówczas jestem straszliwy — rzekł przytem.
— Co was tak rozzłościło? — spytałem.
— Tych pięćdziesiąt pjastrów! — rzekła, wskazując na ziemię z tak pogardliwą miną, na jaką ją tylko było stać.
Spojrzałem na ziemię i ujrzałem dwie srebrne dwudziesto-pjastrówki i jedną dziesięcio-pjastrówkę.
— Co znaczą te pieniądze?
— To od mutesselima.
Zacząłem domyślać się reszty.
— Za co?
— Za uwięzienie makredża. Effendi, ty wiesz, ile on miał przy sobie mniej więcej?
— Oceniam to na blisko dwadzieścia cztery tysiące pjastrów.
— A zatem Selim powiedział mi przecież prawdę. Taką ogromną sumę pieniędzy zabrał komendant makredżowi, a dał z tego temu walecznemu adze pięćdziesiąt pjastrów.
Przy tych słowach utworzyła twarz jej jeden wielki wykrzyknik oburzenia. Odsunęła nogą srebrniki i zapytała mnie:
— A wiesz, co uczynił ten aga Arnautów?
— Co?
— Wziął pieniądze i odszedł, nie rzekłszy ani słowa! Zapytaj go, czy cię okłamuję?
— I cóż miałem uczynić? — usprawiedliwiał się aga.
— Rzucić mu pieniędzmi w brodę! Ja uczyniłabym to napewno. Wierzysz, effendi?
— Wierzę.
W tem zapewnieniu brzmiała prawda. Zaszczyciła mię wdzięcznem spojrzeniem i spytała:

234