Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A gdzie leży Haddedihn? — spytałem, aby uprzedzić otwarcie drugich drzwi, bo musiałem uważać, żeby u Araba pierwej otwarto.
— Za drugiemi drzwiami.
— To otwórz!
Komendant godził się widocznie na moją propozycję. Skinął głową, a Selim otworzył.
Więzień posłyszał nasze głośne wejście i stał wyprostowany w swej norze. Mutesselim przystąpił bliżej.
— Ty jesteś Amad, syn Mohammed Ernina?
Nie usłyszał odpowiedzi.
— Nie umiesz mówić?
Nastąpiło takie samo milczenie.
— Psie, już ci usta otworzyć potrafię. Jutro cię odprowadzą!
Amad nie odrzekł ani głoski, a wzrok miał zwrócony na mnie, aby nie stracić z oczu żadnej mojej miny. Szybkiem wzniesieniem i spuszczeniem brwi dałem mu do zrozumienia, że ma uważać, a następnie Selim znowu rygiel zasunął.
Teraz otworzono drugie drzwi. Makredż stał oparty o ścianę. Oko jego, pełne oczekiwania, spoczęło na nas.
— Makredżu, jak ci się tu podoba? — zapytał mutesselim nieco ironicznie, prawdopodobnie skutkiem wina.
— Oby Allah zechciał, żebyś się dostał na moje miejsce.
— Tego prorok nie dopuści! Los twój bardzo niedobry.
— Nie boję się!
— Chciałeś zamordować tego agę.
— Wart tego!
— Chciałeś go przekupić.
— On jest uosobieniem głupoty!
— Chciałeś mu zaraz płacić.
— Ten hultaj zasługuje, by go powiesić!
— Możeby się dały spełnić twe życzenia — rzekł z chytrą miną komendant. Dzięki winu i nadziei na łup promieniało jego oblicze.
— Jak? — drgnął makredż — mówisz na serjo?
— Tak.
— Chcesz ze mną się układać?

218