Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Well, dam się kobietom mną opiekować! Wspaniale! Bardzo dobra myśl, master!
W pół godziny może powrócił Halef. Zapewnił, że kryjówkę znajdzie teraz już bez zabłądzenia nawet w nocy, skoro tylko uda mu się wyjść z miasta. Cel naszej wycieczki konnej był zatem spełniony, wróciliśmy tedy do Amadijah. Postarałem się, żebyśmy przejeżdżali koło miejsca, gdzie mur był popsuty.
— Oto miejsce, o którem myślę, Halefie. Gdy wyjdziesz potem, zbadaj dokładnie ten wyłom, ale tak, żeby to nie wpadało w oczy.
— Muszę to wnet uczynić, zihdi — odrzekł — bo już wieczór niedługo.
Istotnie dzień daleko już był postąpił, kiedy dotarliśmy do naszego mieszkania. Nie miałem czasu wypocząć po przejażdżce, gdyż Selim Aga przywitał mnie już we drzwiach:
— Hamdullillah, dzięki Allahowi, że wreszcie nadchodzisz! Z bólem czekałem na ciebie.
— Czemu?
— Mutesselim posyła mnie, abym cię sprowadził.
— Po co mnie tam?
— Ja nie wiem.
— Nie domyślasz się tego?
— Masz pomówić z effendim, który przybył niedawno.
— Kto to taki?
— Mutesselim zakazał mi to powiedzieć.
— Pah! Mutesselim nic nie ukryje przedemną. Wiedziałem dawno, że ten effendi przybędzie.
— Wiedziałeś? Ależ to tajemnica!
— Dowiodę ci, że znam tę wielką tajemnicę. Ten, który przybył, to makredż z Mossul.
— Zaprawdę, wiesz to! — zawołał zdumiony. — Ale on nie jest sam u mutesselima.
— Któż tam jeszcze?
— Arnauta.
Domyślałem się, który to, więc rzekłem:
— I to wiem. Znasz tego człowieka?
— Nie.
— Nie ma broni przy sobie.

190