Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teraz już wiedziałem, że dozorcy istotnie nie rozumieli po arabsku. Gdyby nawet tak nie było, to djalekt Haddedihnów musiał brzmieć dla nich obco.
— Bądź dziś przygotowany — rzekłem do Amada. — Może zdołam dziś tu przyjść jeszcze.
Stał dumnie wyprostowany, nie drgnąwszy nawet na twarzy.
— Jeszcze teraz nie mówi! — zawołał podoficer. — Nie dostanie dziś chleba, skoro nie odpowiada nawet effendiemu.
Rewizja nor była skończona, ale oprowadzano mnie jeszcze dalej po budynku. Zgodziłem się, pomimo, że to było bez celu. W końcu byliśmy gotowi, a Merzinah spojrzała mi w twarz pytająco.
— Możesz więźniom zgotować kawy? — zapytałem ją.
— Mogę.
— I dać im większą porcję chleba?
— Tak.
— A ile to kosztuje?
— Trzydzieści pjastrów, effendi.
A zatem mniej więcej siedem złotych. Więźniowie otrzymali z tego najwyżej za dwa złote. Dobyłem pieniędzy i dałem jej.
— Masz tu, lecz życzę sobie, żeby wszyscy dostali swoje.
— Dostaną wszyscy, effendi.
Dałem starej i sierżantowi po piętnaście, Amantom zaś po dziesięć pjastrów napiwku. Tego oczywiście nigdy się nie spodziewali, więc przesadzali w objawach wdzięczności, a ukłony wykonywali wówczas jeszcze, kiedy, opuściwszy dom, znalazłem się już na ulicy i mogli tylko plecy moje oglądać.
Wróciwszy do domu, odszukałem Mohammed Emina. Zastałem u niego Halefa, który przyniósł ubranie. Stało się to niepostrzeżenie, ponieważ ani agi, ani Merzinah w domu nie było.
Opisałem Haddedihnowi moje odwiedziny.
— A więc dzisiaj wieczorem! — rzekł uradowany.
— O ile to będzie możliwe — dodałem.
— Ale czy chcesz to uczynić? — Postaram się, o ile przypadek nie przyniesie czegoś lepszego, o klucz u agi i...

183