Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Postawił lampę na schodach i zwrócił się do mnie:
— A może sądzisz, emirze, że powinienem zaraz wydać wyrok? Czy chcesz, żebym kazał im się oćwiczyć wzajemnie?
— Odrocz karę do jutra, Selimie Ago. Przecież nie może ich minąć.
— Spełnię twą wolę. Chodź!
Otworzył drzwi i zamknął je zzewnątrz napowrót. Poszliśmy do domu, gdzie oczekiwał nas „mircik“.
— Czy tak długo byłeś u mutesselima? — spytała podejrzliwie.
— Merzinah — odrzekł — powiadani ci, że proszono nas, abyśmy zostali aż do rana, ale wiedziałem, żeś sama w domu i nie skorzystałem z gościnności komendanta. Nie chcę, aby ci Rosjanie obcięli głowę. Będzie wojna.
Załamała ręce w przestrachu.
— Wojna? Z kim?
— Między Turkami, Rosjanami, Persami, Arabami i Kurdami. Rosjanie stoją już w sto tysięcy ludzi i trzy tysiące armat o cztery godziny stąd w Serahru.
— Allah! Umieram — już nie żyję! Czy musisz walczyć także?
— Tak. Dziś w nocy jeszcze wysmarujesz mi buty tłuszczem, ale niech nikt o tem nie wie. Wojna jest jeszcze tajemnicą państwową, a mieszkańcy Amadijah dowiedzą się o tem aż jutro, kiedy Rosjanie otoczą miasto.
Zachwiała się i osłabiona usiadła na najbliższym garnku.
— Już jutro! Jutro już tu będą?
— Tak.
— I będą strzelać?
— Bardzo!
— Selimie Ago, nie wysmaruję ci butów.
— Czemu nie?
— Ty nie powinieneś iść na wojnę; ciebie nie wolno zastrzelić.
— Dobrze, bardzo mi to przyjemnie, bo mogę pójść spać. Dobranoc, effendi! Dobranoc, słodka moja Merzinah!
Oddalił się. Kwiat domu patrzył za nim nieco zdziwiony, a następnie zapytał:

173