Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zesunął turban aż na kark i jął rozglądać się na wszystkie strony.
— Hm! Wygląda podobnie. Emirze, czy nie widzisz kogo wpobliżu, kogoby można zapytać? Musiałem cię trzymać tak mocno, że mi się w oczach kręci, a to niedobrze; te domy przeleciały koło mnie, jak galopująca karawana.
— Nie widzę nikogo, ale to zapewne więzienie.
— Spróbujmy.
Sięgnął ręką za pas i szukał czegoś, czego nie mógł znaleźć.
— Czego szukasz?
— Klucza od drzwi więziennych.
— Masz go?
— Zawsze! Sięgnij ty, może znajdziesz.
Poszukałem i znalazłem natychmiast. Poczułem go od razu, bo był tak wielki, że można go było nabić kulą na niedźwiedzia kalibru zero.
— Oto on. Otworzyć?
— Tak, chodź! Sądzę jednak, że nie znajdziesz dziurki, bo twój system bardzo ucierpiał.
Klucz przystawał dobrze i wnet drzwi zaskrzypiały w zawiasach.
— Znaleźliśmy! — zauważył. — Znam dokładnie te tony. Wejdźmy!
— Czy zamknąć drzwi na nowo?
— Oczywiście! W więzieniu należy być ostrożnym.
— Zawołaj klucznika!
— Sierżanta? Po co?
— Żeby nam poświecił.
— Chcemy przecież tego łajdaka zaskoczyć.
— W takim razie musisz mówić ciszej.
Chciał postąpić naprzód, ale potknął się tak, że byłby upadł, gdybym go był nie zatrzymał oboma rękami.
— Co to było, emirze? Dostaliśmy się przecięż do domu obcego.
— Gdzie to miejsce, w którem się sierżant znajduje? Czy to w parterze?
— Nie, na pierwszem piętrze.
— A gdzie schody; z tyłu czy z przodu?
— Hm, gdzież to było? Zdaje mi się, że z przodu. Od bramy trzeba iść pięć do sześciu kroków.

166