Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To nic dziwnego — rzekłem — musi się wiele troszczyć i pracować.
— Allah to wie, że nie dla mnie!
— Ale dla twoich więźniów.
— Zanosi im jedzenie raz na dzień, chleb i mączną polewkę.
— Ile ci płaci mutesselim za każdego więźnia?
— Trzydzieści para dziennie.
Zatem mniej więcej dwadzieścia groszy. Z tego połowa spewnością lgnęła do rąk Selima.
— A ile otrzymujesz za dozór?
— Dwa pjastry dziennie, których jednak nigdy jeszcze nie dostałem. Czyż to dziwne, że nie znam jeszcze tego pięknego lekarstwa?
Pociągnął znowu.
— Dwa pjastry? To bardzo mało, zwłaszcza, że więźniowie sprawiają ci wiele trudu.
— Trudu? Żadnego! Co miałbym sobie trudu zadawać z tymi drabami? Chodzę raz na dzień do więzienia, aby zajrzeć, czy który z nich nie umarł.
— O jakim czasie to czynisz?
— Kiedy mi wygodnie.
— Nocą także?
— Tak, jeżeli zapomnę za dnia i wychodzę. Wallahi, właśnie przychodzi mi na myśl, że tam dziś jeszcze nie byłem.
— Przeszkodziło ci moje przybycie?
— To prawda, effendi.
— Musisz więc zajrzeć?
— Nie uczynię tego.
— Czemu nie?
— Oni nie warci, żebym się trudził.
— Słusznie, lecz czy nie stracisz przez to respektu?
— Jakiego respektu?
— Jesteś przecież agą i wysokim oficerem; twoi Arnauci i podoficerowie muszą się ciebie bać! Czy nie tak?
— Tak jest, muszą, muszą na Allaha!
— I sierżant, który jest w więzieniu?
— I on, naturalnie! Ten nazir to wogóle krnąbrny pies. Musi się bać!

163