Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tej twierdzy przeciwko pięćdziesięciu tysiącom nieprzyjaciół.
— Wiem o tem. Ja także ciebie miłuję. Chodźmy już.
— Kto to jest?
Wskazał przytem na postać, która poza rogiem ulicy stała oparta o mur, a teraz przemknęła się koło nas i zniknęła w ciemności między domami. Poznałem go. To był Arnauta, który na nas napadał, wołałem jednak nie wspominać teraz o nim.
— To był jeden z twoich Arnautów.
— Tak, lecz nie widziałem jeszcze tej twarzy.
— Myli światło księżyca.
— Czy wiesz, emirze, co chciałem ci teraz powiedzieć?
— Co?
— Hm! Jestem chory.
— Co ci jest?
— Słaby mam system nerwowy i obieg krwi.
— Selimie Ago, zdaje mi się, że podsłuchiwałeś.
— O nie, effendi! Musiałem słyszeć waszą rozmowę, bo siedziałem najbliżej mutesselima.
— Ale zawsze tak daleko, że musiałeś podsłuchiwać.
— Czyż nie musi się nadsłuchiwać, jeżeli potrzeba wzmocnienia?
— Nie zażądasz go chyba odemnie?
— A może od starego hekima? On dałby mi muchy!
— Czy chcesz we flaszce od lekarstwa, czy też w dużej?
— Chciałeś powiedzieć, że w kilku dużych flaszkach.
— Kiedy?
— Teraz, jeśliś tak łaskaw.
— Śpieszmy zatem, żebyśmy przyszli do domu.
— O nie, emirze, bo tam jest Merzinah na drodze Ona nie śmie wiedzieć, że mam chory system trawienia.
— Powinna jednak wiedzieć, bo przyrządza ci potrawy.
— Ona wypiłaby lekarstwo za mnie. Znam miejsce, gdzie napoju tego można zażyć w spokoju i bezpiecznie.
— Gdzie?
— Effendi, miejsce takie znajduje się zawsze albo u Żyda albo u Greka. Czy tego dotąd nie zauważyłeś?

159