Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co pomyśli sobie Ali Bej?
— Myśli tak samo jak ja, a tak samo myśli też Mir Szejk Chan.
— A inni Dżezidi?
— Znają twą sławę i wiedzą, że nie umykasz przed żadnym nieprzyjacielem. Możesz zdać się na to zupełnie.
— A gdyby zwątpiono w moją odwagę, czy obronisz mnie wówczas? Czy powiesz publicznie, że poszedłem z kobietami do Idiz jedynie dlatego, żeby ciebie posłuchać?
— Powiem to wszędzie i publicznie.
— Więc dobrze; uczynię, co mi poleciłeś.
Odsunął flintę od siebie z rezygnacją i zwrócił znowu twarz ku dolinie, poczynającej już otulać się w mroki wieczorne.
Właśnie wracali ludzie, którzy wyszli byli poprzednio do Idiz. Tworzyli szereg idących pojedyńczo ludzi, który rozwiązał się przed nami w dole.
Wtem zagrzmiała z grobu świętego salwa, a równocześnie wszedł Ali Bej ze słowami:
— Nad grobem zaczyna się wielka uroczystość. Nie było przytem dotąd nigdy jeszcze obcego, lecz Mir Szejk Chan pozwolił mi w imieniu wszystkich kapłanów zaprosić was.
Był to w każdym razie zaszczyt wysoki, ale szejk Mohammed Emin odmówił.
— Dziękuję ci, panie! Muzułmaninowi nie wolno uczestniczyć w czci dla kogoś innego, niż Allaha.
Był muzułmaninem, mógł jednak odmowę swoją ubrać w inne słowa. Został, a ja poszedłem z bejem.
Kiedy wyszliśmy z domu, przedstawił się oczom naszym widok osobliwy i piękny, nie do opisania. Jak daleko sięgała dolina, migotały światła pod drzewami i na nich, nad wodą w dole i na każdej skale w górze, dokoła domów i na ich platformach. Najbardziej ożywiony ruch panował przy grobowcu świętego. Mir zapalił światło wiecznej lampy i wyszedł z nią na wewnętrzny dziedziniec. Od tego światła zapalili szejkowie i kawa e swoje lampy, od nich brali sobie światło fakirzy, poczem wszyscy wyszli nazewnątrz, a tysiące płynęły ku nim, aby oczyścić się w świętym ogniu.

7