Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ostatnie słowo wymówił już koło drzwi, poczem zniknął. Komendant miał w twarzy wyraz zupełnego osłupienia. Tego się nie spodziewał, podczas gdy ja powiedziałem sobie w duszy, że żaden europejski ambasador nie mógłby postąpić poprawniej od tego młodego, prostego Kurda. Zadrżały mi formalnie nogi, aby pospieszyć za nim i wyrazić mu moją cześć i uznanie. I mutesselim chciał za nim także poskoczyć, ale z nieco innym zamiarem.
— Łotrze! — zawołał zrywając się. — Ja ci...
Zastanowił się jednak i wstrzymał się, ja zaś nałożyłem sobie spokojnie fajkę i zapaliłem.
— Co ty na to, emirze? — zapytał.
— Wiedziałem, że przyjdzie do tego. Kurd nie jest ani podstępnym Grekiem, ani brudnym Żydem, co to ani się skrzywi, gdy się go depce. Co zrobi bej z Gumri, co powie mutessaryf!
— Powiesz mu o tem?
— Będę milczeć, lecz on skutki zobaczy.
— Każę tego Kurda przywołać z powrotem.
— Nie przyjdzie.
— Nie będę się gniewał na niego.
— Nie uwierzy. Jest tylko jeden człowiek, zdolny nakłonić go do powrotu.
— Kto taki?
— Ja.
— Ty?
— Tak. Jestem jego przyjacielem; może głosu mego posłucha.
— Ty jego przyjacielem? Znasz go?
— Widziałem go pierwszy raz w twym przedpokoju, ale mówiłem doń, jak do męża, będącego wysłańcem beja, a to napewno zrobiło go mym przyjacielem.
— Nie wiesz jednak, gdzie on teraz.
— Wiem.
— Gdzie? Odjechał już z Amadijah. Koń jego stał tam na dole.
— Jest teraz w mojem mieszkaniu, dokąd go zaprosiłem.
— Ty zaprosiłeś go? Ma jeść u ciebie?
— Przyjmę go, jak gościa, ale główna rzecz to, że mam mu powierzyć pewną misję dla beja.

135