Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czego chcesz? — spytał szorstko.
Przystąpiłem doń i wyciągnąłem rękę.
— Chcę cię pozdrowić, gdyż to tak samo, jakby twój bej słyszał moje pozdrowienie.
— Znasz go?
— Nie widziałem go dotąd, lecz opowiadano mi o nim. To bardzo dzielny wojownik, któremu należy się me poważanie. Czv możesz spełnić posłanie do niego?
— Tak, o ile potrafię.
— Potrafisz, ale przedtem dowiodę ci, że umiem poważać twojego beja: wejdziesz przedemną do mutesselima.
— Czy to prawda?
— Z walecznym Kurdem nie robi się nigdy żartów.
— Słyszycie? — zwrócił się do innych. — Ten obcy emir uczył się uprzejmości i uszanowania. Ale Berwari zna także obyczaj — a do mnie zwrócony dodał: — Panie, dziękuję ci; rozradowałeś mi serce, lecz teraz chętnie zaczekam, dopóki nie pomówisz z mutesselimem.
Teraz on wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją.
— Przyjmuję to, gdyż wiem, że niedługo poczekasz. Powiedz mi jednak, czy po rozmowie z komendantem będziesz miał tyle czasu, żeby przyjść do mnie.
— Przyjdę, a potem pojadę trochę prędzej. Gdzie mieszkasz?
— Mieszkam tu u Selima Agi, pułkownika Arnautów.
Cofnął się z potakującem skinieniem głowy, gdyż służący otworzył drzwi, aby wpuścić mnie i Lindsaya.
Pokój, do którego nas wpuszczono, był wybity staremi wypłowiałemi tapetami z papieru, a pod tylną ścianą znajdowało się na stopę ledwie wysokie, pokryte dywanem, podwyższenie. Tam siedział komendant. Był to człowiek długi, chudy o ostrem, przedwcześnie postarzałem, obliczu. Jego przyćmiony wzrok nie budził zaufania. Podniósł się przy naszem wejściu i ruchem rąk dal nam do zrozumienia, żebyśmy sobie po obu jego bokach usiedli. Mnie nie przyszło to z trudnością, lecz m aster Lindsay dobrze się zmęczył, zanim znalazł się w pozycji z podgiętemi nogami, którą Turcy nazywają „spoczynkiem członków“. Kto do tego nie nawykł, temu wnet cierpną nogi tak, że musi się z ziemi podnosić.

128