Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nietoperz ma skórę!
— Była ściągnięta.
— A więc naprawdę?
— Naprawdę.
— Nie żart ani dowcip?
— Na serjo.
— Przerażające! Oh! Dostaję kolek, cholery, tyfusu.
Zrobił istotnie minę choleryczną; musiałem mu okazać współczucie.
— Czujecie się niedobrze, sir?
— Bardzo! Yes!
— Czy pomóc wam?
— Prędko! Czem?
— Środkiem homeopatycznym.
— Macie go? Mnie naprawdę niedobrze! To okropne! Co to za środek?
— „Similia similibus“.
— Znowu zoolog? Łacina?
— Tak. To łacina: podobne podobnem. A zoologiczne to także, mianowicie szarańcze.
— Co? szarańcze?
— Tak, szarańcze.
— Przeciw nudnościom? Mam jeść?
— Nie macie ich jeść dopiero, lecz jużeście je zjedli.
— Już? ja?
— Tak jest.
— Dulness, głupstwo! Niemożliwe! Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Ah! Wyjaśnienia!
— Powiedzieliście przedtem, że befsztyki były bardzo dobre.
— Bardzo! Ogromnie dobre! Well!
— To nie były befsztyki.
— Nie befsztyki? Jestem Englishman! To były one.
— Nie były! Pytałem o to przecież.
— A cóż takiego?
— To były smażone w oliwie szarańcze. U nas nazywają te delikatne skoczki także konikami polnemi.
— Pol...
Znowu utknęło mu słowo, jak pierwej w połowie drogi; tym razem jednak nie pozwolił ustom zbyt się otworzyć, lecz ścisnął je z taką siłą charakteru, że powiększy-

105