Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Twarz starego drgnęła dumnie; poczuł się mile dotknięty
— Jesteś obcy, a znasz mnie? — rzekł.
— Nie widziałem cię nigdy, lecz sława Latającego Konia płynie przez wszystkie góry i prerje; kto go zobaczy, ten pozna natychmiast.
— Latający Koń jest wodzem; nosi pióra orle i dosiada konia, gdy porzuci obóz, — rzekł stary. W słowach tych brzmiała aluzja, którą przybysz zrozumiał natychmiast.
— Inni wodzowie — odparł — mają również konie, chociaż je ukrywają, gdy idą na zwiady. Mają również prawo do wielu skrzydeł orlich, do przywieszania u pasa więcej, aniżeli trzydziestu wrogich skalpów, lecz nie chcą, aby każdy spotkany rachował te skalpy. Głów ich nie przyprószyła jeszcze siwizna, mimo to wiedzą, że często odrobina sprytu i podstępu więcej jest warta, aniżeli cały namiot prochu i ołowiu.
Słowa te wywarły na starym wielkie wrażenie. Wiele orlich skrzydeł i więcej niż trzydziestu wrogów! Tem nawet sam Latający Koń poszczycić się nie mógł. Rzekł więc:
— Obcy człowiek jest odważny i chytry. Zakrada się w sam środek synów skalpu. To udaje się zwykle tylko sławnemu wojownikowi. Obcy nie jest Komanczem; synowie Apaczów są na łowach, a nie na ścieżce wojennej i topór bojowy leży zagrzebany. Czy obcy przybywa, by wypalić z nami fajkę pokoju?
— Już wypalił.
— Więc obcy jest przyjacielem Apaczów?
— Jest ich bratem. Zna go każdy Apacz z Jicarilla.

48