Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bował otworzyć, ktoś tylko uderzył w drzwi lekko, jakby chcąc się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
— To były kroki kilku ludzi — szepnęła Emma.
— Tak, o ile mi się zdaje, czterech — odparła Karja. — Mam wrażenie, że byli to Verdoja i strażnik, prowadzący Mariana i sennora Ungera. Zatrzymali się. Słuchaj, o czem mówią.
Rozległ się głos Verdoji:
— Stać, jesteśmy na miejscu. Jednego tu, drugiego obok; jazda!
Przeszło kilka minut w zupełnej ciszy, poczem rozległ się zgrzyt rygla. Teraz zadźwięczały kroki dwóch ludzi. Zatrzymawszy się w korytarzu przed drzwiami, usiłowali je otworzyć.
— Ach, zamknął — uśmiechnął się Verdoja.
— To już było zbyteczne — mruknął strażnik. — Teraz musimy czekać.
— Tak; nie chce, byśmy mu przeszkadzali. Ale nie mam wcale zamiaru liczyć się z Parderem.
— A gdy zechce powrócić?
— Niech czeka cierpliwie.
— A jeżeli zacznie biegać po korytarzach i zabłądzi, albo zobaczy coś, czego widzieć nie powinien?
— Zamkniemy następne drzwi, wtedy będzie się mógł dostać tylko do korytarza i będzie musiał czekać cierpliwie, aż przyjdziemy po niego.
— A jeżeli wyjdzie ze swej celi tylnem wejściem?
— Wtedy również niedaleko zajdzie. Tylnych drzwi nie potrafi otworzyć, gdyż nie zna ich tajemnicy. Chodź, za godzinę przyjdziesz po niego.
Odeszli; obydwie dziewczyny odetchnęły z ulgą;

15