Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc milczę! — rzekł ostro Bawole Czoło.
— Cóż mówi na tę wieść Matava-se? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Kocham pokój, choć pomagam przyjaciołom. Niechaj brat mój Niedźwiedzie Serce postąpi, jak uważa.
Posłaniec rzekł:
— Oznajmiłem, o czem mi oznajmić kazano; niechaj się bracia moi naradzą. Muszę wracać w ciągu tej jeszcze godziny, taka bowiem jest wola wodzów.
Po tych słowach pożegnał się Krążący Sęp i znikł tak samo pośpiesznie, jak przybył. Drogę miał bardzo niebezpieczną, musiał się bowiem przekradać przez straże Komanczów. Gdyby go schwytali, straciłby czuprynę.
Wodzowie chwilowo nie omawiali sprawy. —
Nad ranem dały się słyszeć z obozu Komanczów jakieś okrzyki triumfu; widocznie spotkało ich coś radosnego. Gdy się rozwidniło, można było ustalić przyczynę tej radości. Oto w nocy przybyły nieprzyjacielowi posiłki. Zebrało się teraz przeszło tysiąc Komanczów. Posiłki tworzyły elitę wojsk, wysłanych przez wodzów do dyspozycji prezydenta
Sternau stracił ostatek nadziei. O ucieczce mowy być nie mogło, pozostawała tylko śmierć.
Wojownicy Apaczów posępnem okiem patrzyli na przeważające siły wrogów. Z chwilą, gdy odmówiono im pomocy, opuszczał ich również duch walki.
Matave-se wdrapał się na szczyt piramidy. Chciał być sam, chciał namyśleć się nad położeniem.
Położenie było groźne. Gra szła przecież o wol-

118