libyśmy go o wiele łatwiej. Gdzieś go pan spotkał?
— O jakieś trzysta kroków stąd. Pełzałem cicho wśród zarośli, on zaś pełzał w moim kierunku. W pewnej chwili omal nie zderzyliśmy się głowami. Rozpoczęła się niema walka.
— I w rezultacie żaden z was nie zmógł przeciwnika.
— Well. Ma pan rację. Wolę jednak, żem go nie schwytał, niż gdybym miał zostać jego jeńcem. Kanalja! Wywinął mi się z rąk, jak piskorz. Trzymał nóż; nie miałem czasu na wyciągnięcie bagnetu; musiałem bardzo uważać, aby mnie nie przebił. Gdym mu chciał wytrącić nóż z ręki, ugodził mnie ostrzem. Rana niewielka, zgoi się wkrótce.
— Jakżeście się rozeszli?
— Za obopólną zgodą. Widząc, że tego łotra pokonać nie zdołam, postanowiłem go puścić; wyswobodziliśmy się więc z żelaznych objęć, poczem bez słowa pożegnania obydwaj daliśmy nurka w krzaki. Powtarzam, gdybyś był ze mną, sir, prawdopodobnie mielibyśmy go w garści. Szkoda!
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/203
Wygląd
Ta strona została skorygowana.