wódz czekał do chwili, w której słońce niemal już tknęło horyzontu. Wtedy Dżafar zdjął strzelbę z ramienia i rzekł:
— Już czas, mr. Shatterhand. Kto ma strzelać? Pan, czy ja?
— Obydwaj — odrzekłem.
— Nie, wszyscy trzej, — wtrącił Perkins. — Chcę, żeby i mnie przypadła w udziale zasługa uwolnienia ludzkości od tego łotra. Daj tylko znak, sir!
Po tych słowach, wypowiedzianych pod moim adresem, wycelował w kierunku wodza. Podniosłem strzelbę, i spojrzawszy na zachodzące słońce, odparłem:
— Dobrze, zgadzam się. Mierz pan prosto w głowę. Niechaj śmierć zniszczy słaby mózg. Potem zeskalpujemy go, zabierzemy mu leki i rzucimy je na pożarcie wilkom prerji, by dusza jego nie mogła ulecieć ku Wiecznym Ostępom.
Widząc trzy lufy, skierowane ku czołu, To-kei-chun zrezygnował z oporu i zawołał:
— Nie strzelajcie! Jestem gotów zgodzić się na wszystko, czego żądacie.
— Każ swoim wojownikom uwolnić jeńców i odesłać ich do nas — zażądałem. — Mu-
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/167
Wygląd
Ta strona została skorygowana.