się odważy zabronić czegokolwiek Old Shatterhandowi!
Zatrzymałem konia i skierowałem lufę w starca.
— Ufft, uff! — zawołał przerażony i znikł w tłumie czerwonoskórych. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby ktoś inny był na mojem miejscu, Komanczowie poczynaliby sobie z nim zupełnie inaczej; bezwątpienia ściągnęliby go z konia i związali. Ale mnie nie tknęli. Dlaczego? Powodów było kilka. Przedewszystkiem wiedzieli dobrze, że jestem wysłańcem wodza. Po drugie, bali się jak ognia mej broni. Po trzecie zaś, cieszyłem się opinją śmiałka i mogłem sobie na wiele pozwolić. Dla kogo innego byłoby to zuchwalstwo; dla mnie zwykłe wyrachowanie, wykorzystanie okoliczności. Po czwarte wreszcie, wystąpienie moje oszołomiło ich poprostu. To, co uczyniłem, było dla nich postępkiem człowieka, wyposażonego w „wyższej miary leki“.
Znowu cofnąłem konia. Powitało mnie głośne wołanie:
— Old Shatterhand! Dzięki Bogu! Wi-
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/152
Wygląd
Ta strona została skorygowana.