zginął; nie możemy pojąć jak to się stało; basta! Ale zamiast niego, schwytaliśmy was, więc wyszliśmy na swoje. Dziś wieczorem dotrzemy do Makik-Natun; jutro rano zginiecie przy palu męczarni!
Wstał, aby się dumnie oddalić; przed odejściem jednak rozkazał donośnym głosem:
— Moi czerwoni bracia mogą ruszyć w dalszą drogę: konie już napojone. Wkrótce za nimi podążę.
Słysząc ostatnie słowa wodza, musiałem natężyć wolę, aby nie zdradzić się ja kimś nieostrożnym ruchem. A więc zostanie tutaj! Mogłem mieć uzasadnioną nadzieję, że przedsięwzięcie się uda.
Znowu przywiązano jeńców do koni; Komanczowie dosiedli swych wierzchowców i pocwałowali. Wódz znikł mi z oczu. Koń jego stał za moją kryjówką i objadał gałęzie. Nie ulegało wątpliwości, że, zbliżając się do swego wierzchowca, To-kei-chun będzie musiał przejść obok mnie.
Z ogromnem napięciem czekałem około kwadransa. Wreszcie się zjawił. Trzymał strzelbę w prawej ręce, z lewego ramienia zwisał koc. Przepuściłem go obok siebie.
Strona:Karol May - Na dzikim zachodzie.djvu/115
Wygląd
Ta strona została skorygowana.