Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili był już za drzwiami, przekręcił klucz aby nikt nie mógł go ścigać, i zeskoczył ze schodów na dwór. Tam dopadł konia, odwiązał, skoczył na siodło i pogalopował.
To nieprzewidziane zdarzenie tak oszołomiło zebranych, że nikt nie zdołał się poruszyć z miejsca. Pierwszy oprzytomniał kapitan.
— Ucieka! — krzyknął. — Prędko za nim! — Skoczył do drzwi. — Tysiąc piorunów, przekręcił klucz w zamku! — Pośpieszył do okna i wyjrzał na podwórze. — Bomby i granaty! Dosiada rumaka. Minął bramę! Jeśli tak pójdzie dalej, to go nie schwytamy!
Nikt nie śmiał wyskoczyć oknem. Wszyscy napierali na drzwi, aż wreszcie jakaś stara kobiecina otworzyła. Rzucono się na podwórze.
— Wyprowadzić konie! — zawołał kapitan. — Musimy go dopaść.
Ile było koni, tylu jeźdźców z kapitanem na czele wyjechało przez wrota. Wkrótce ujrzeli jakiegoś wieśniaka.
— Tomaszu! — zawołał nań kapitan. — Czy nie widziałeś jeźdźca?
— Tak, jeźdźca, — brzmiała odpowiedź.
— Z workiem na plecach?
— Tak; z workiem.
— Dokądże jechał?
— Zdawał się śpieszyć, ale zapytał, zatrzymawszy się przy mnie, o willę Rodriganda.
— A więc pomknął ku willi?
— Tak, panie kapitanie.
— Dobrze, więc go dogonimy. Naprzód, młodzień-

89