Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to kłamstwo, zwyczajne, ordynarne kłamstwo! — zawołał mały człowieczek. — On sam schwytał zające!
— To się zobaczy — oświadczył Ludwik, nachylając się, aby powiązać nogi kozła.
— Panie Straubenberger, wytoczę panu sprawę! Zażądam ukarania.
— To mnie nie wzrusza; spełniłem swój obowiązek.
— Ale moje dobre imię pójdzie do licha!
— Zające i kozioł również. Oto on — mówiąc to, Ludwik zawiesił kozła na grzbiecie weterynarza.
— Święty Ignacy! — lamentował biedak. — Teraz ja, najnieszczęśliwszy pod słońcem, muszę taszczyć takie ciężkie zwierzę.
— Ten kozioł jest znacznie lżejszy, niż zbrodnie, które dźwigasz na sumieniu, — rzekł Sępi Dziób.
— Człowieku, łotrze, otruję cię, skoro odzyskam wolność.
— Psiakrew, coraz gorzej! — rzekł Ludwik. — A więc także truciciel! Dojdźmy tylko do Reinswaldenu. Pan nadleśniczy nie będzie mógł się nadziwić, jakich mu szubieniczników sprowadzam.
Pociągnął jednego i drugiego i ruszył w drogę. Weterynarz błagał, groził, lamentował, utyskiwał — napróżno. Ludwik musiał spełnić powinność. Jakkolwiek się mały człowieczek opierał, silny Jankes pociągał go za sobą bez wysiłku. — — —
Tymczasem nadleśniczy siedział w swoim gabinecie; niedawno wstał i pił kawę. Nie był w dobrym

81