Zdał sobie sprawę, że z takim drabem lepiej postępować grzecznie.
— Dzieńdobry! — odpowiedział. — Ta droga prowadzi do Reinswaldenu.
— Czy zna pan tę miejscowość?
— Tak.
— A może pan tam mieszka?
— Nie.
— Kimże jest pan właściwie?
— Weterynarzem.
— Weterynarzem? Hm! Piękne rzemiosło. Bydło łatwiej leczyć, niż ludzką hołotę. A więc ma pan jakieś zajęcie w Reinswalden?
— Tak; wezwano mnie do chorej krowy.
— Zastrzel ją pan, a będzie uleczona; pan zaś pozbędziesz się kłopotu.
Mały weterynarz lękliwie obejrzał towarzysza.
— Co też pan mówi? Zastrzelić krowę!
— Pah, ja zastrzeliłem już niejedną setkę krów.
Mały skrzywił się niedowierzająco.
— No, no, niech się pan tak nie przechwala!
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, trysnął promieniem tłustego, ciemnego soku tytoniowego — pffttf — tak blisko twarzy weterynarza, że ten skoczył nabok.
— Niech piorun trzaśnie! Niech się pan ma na baczności. Uważaj pan, gdzie plujesz!
— Wiem bardzo dokładnie — zapewniał ze spokojem dziwak.
Mały obejrzał go uważnie od stóp do głów.
— Żuje pan tytoń? — zapytał. — Czemu pan raczej nie pali, lub wącha?
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/75
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
71