Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pan bankier nie życzy. Myślę tylko, że on jest... on jest...
— No, cóż takiego?
— Chory, bardzo chory.
— Co mu jest? Sprowadźcie lekarza.
— O, lekarz już nie poradzi.
Platen zerwał się i utkwił oczy w służącym.
— Nie poradzi? Ach, co się stało? Gdzie jest wujek?
— W swoim pokoju. Miałem mu zameldować pewnego pana; kiedy wszedłem, leżał w krześle i... i... był nieżywy!
— Dopiero co mówiliśmy z nim. Schodzę już; natychmiast.
Odszedł; Kurt został. Po pewnym czasie wrócił Platen. Był bardzo blady; przemierzając pokój wielkiemi krokami, rzekł:
— Masz słuszność, drogi Kurcie, wujek był krótkowzroczny. Dowodzi tego jego ostatni czyn. Nie wiedział, co począć. A może nie mógł przeżyć straty nieprawej własności? Zginął, zmiażdżony swemi grzechami. Oby Bóg się zlitował nad jego duszą!
Po kwadransie Kurt znalazł się w drodze powrotnej do domu. Nosił ze sobą cały majątek. Ale cenił sobie bardziej tajne dokumenty, któremi mógł okazać wdzięczność za awans i wyróżnienie.
Z początku zatrzymał się u matki. Jakże się zdumiała ta dobra kobieta, skoro otworzyła szkatułkę i ujrzała błyszczące klejnoty. Łzy trysnęły jej z oczu. Objęła syna i zawołała:
— To może posiadać wielką wartość, ale wolała-

61