Strona:Karol May - La Péndola.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, chłopcy mieli z nim kłopot — odpowiedział Kurt z uśmiechem. — Ale nie ja.
— Ty nie? Przypuszczam, że kot dosyć ciężki?
— Ależ, panie kapitanie, równie łatwo go nosić, jak zastrzelić.
— Przyniosłeś go z lasu, smarkaczu? A to leniuchy z tych moich ludzi, że ci nie pomogli. Już ja im zagram marsza, że się im tych zbytków odechce!
Kurt odparł:
— Nie zagra im pan kapitan żadnego marsza.
— Nie? A któż mi przeszkodzi, u licha?
— Ja.
— Patrzcie państwo? A w jakiż to sposób, Goljacie?
— Zmusiłem ich, by mi pozwolili nieść lisa
— Zmusiłeś ich? To ci dopiero wałkonie, że się dali zmusić przez takiego bęcwała.
— Panie kapitanie, nie jestem żaden bęcwał. Ludwik powiedział, że przysługuje mi prawo zanieść lisa do domu.
— Prawo? Przecież prawo miałby tylko ten, kto powalił lisa.
— Ja go właśnie powaliłem.
— Ty...? — zapytał leśniczy, wysoce zdumiony.
— Tak, ja. Strzeliłem lisowi prosto w czoło.
— Do pioruna, czy to być może! Pokaż no tego kota
Po tych słowach leśniczy wziął lisa i obejrzał dokładnie miejsce, w które zwierzę zostało przez Kurta trafione.
— Ależ to twoja kula, z twojej dubeltówki. Co za strzał wspaniały; w sam środek głowy. Chodź tu do mnie, niech cię wytargam za uszy, ty łotrze.

20